Wracamy troszkę nieśmiało, ale za to z mega historią 🙂
Zaczęło się klasycznie „ojezu, sylwester za kilka dni! A ja nie mam znowu planów”. Bohuniałke panicznie boi się wystrzałów, toteż i pomysłów za wiele nigdy nie było poza spędzeniem tego wieczoru na ciepłej domówce przy muzyce. Tym razem ani nie miałam na to ochoty, ani szczególnych pomysłów. Choć przyznam, że osobiście kocham miłością małego dziecka fajerwerki! Piękne świecące kolorowe cudowne rozbłyski. Ale mając takiego gałgana przy sobie ciężko się z nich cieszyć.
Jakiś czas temu zapisałam się na facebooku do kilku grup o górskiej tematyce. To właśnie tam kilka genialnych osób wpadło na pomysł wdrapania się na Śnieżkę, aby nowy rok przywitać pierwszym wschodem słońca. Prawda, że genialne? A najważniejsze – postanowili zaprosić do tego zupełnie obce osoby i znajomych. No kurza twarz, grzechem byłoby nie skorzystać! Kilka osób zgłosiło się nie kierowców i ponownie, nieśmiało, zapytałam, czy ktoś by nas nie zabrał. Zdaję sobie sprawę z tego, że kundel duży i bury, tyle samo pozostawia po sobie pamiątek w aucie. Na ratunek pospieszyła nam bez wahania Ania, którą poznaliśmy przy okazji odbierania w finale Pucharu Polski w dogtrekkingu w 2017 – uwaga – wspólnie zdobytego 3 miejsca w kategorii drużyn! Reprezentacja Kłaków w Kawie nazywa się drużyna, jakby ktoś chciał dołączyć, gorąco zapraszamy!
Co i jak
0:15 wyjazd z Wrocławia
3:00 wyjście spod Wang
7:00 oglądanie wschodu słońca ze szczytu
Taki był plan.
Okej, a jak się przygotować?
Generalnie to było moje 4 wejście na Śnieżkę. 2 zimą. 1 nocą. Podejście na Śnieżkę oceniam jako niezbyt trudne, dość przyjemne – trochę podejście, trochę płasko. Każdy da sobie radę, a pies pokroju Bohuna, który ma kilka wędrówek za sobą to już tym bardziej. Także kondycyjnie nie wymaga to specjalnych przygotowań.
Sprzęt człowieka
To może zacznę od ludzkiego ekwipunku i elementów tekstylnych, jako że w kwestii ubioru jestem totalnym przegrywem i zawsze, ale to zawsze źle się ubiorę. Albo muszę się zaraz po starcie rozbierać, albo ubierać. Mam nadzieję, że nie ma tu nikogo, kto widział moje ekscesy przebierania się na trasie 😀 Tak więc, od 29.12 zastanawiałam się, borzejedyny, jak ja mam się ubrać na to nocne zimowe wejście na najwyższy szczyt Sudetów? No jak? Długi przegląd szafy, godziny analiz i kiedy wybuchła kanonada sylwestrowych fajerwerków (piękneeeee!) to zdecydowałam, tak, dokładnie 15 minut przed odjazdem! Zaczynając od dołu:
– buty Merrell Fluorecein Shell 6 klik bardzo cieplutkie, nie ma szans na przemoknięcie, ale jest spora szansa na spoconą stopę,ogólnie polecam
– skarpetki techniczne Salomon, które ubieram do biegania nawet w lato, kolorystyka logotypu Castoramy, kocham! ❤
– 1 warstwa na nogi to zwykłe legginsy bawełniane z Decathlonu. Zrezygnowałam z ocieplanych termicznych kalesonów, próbując wyciągnąć wnioski i przerażając się na myśl, że ekscesy z przebieraniem miałabym odstawić w sylwestra na szlaku przy ludziach 😉
– 2 warstwa na nogi to membranowe ala softshellowe spodnie Brugi na 11/12 latkę
– miałam polecane jeszcze majtki z golfem, ale nie znalazłam 😛
– bluzka na długi rękaw ocieplana z Decathlonu
– najzwyklejszy 10letni polar z Decathlonu, ja mam nierozpinany, ale polecam rozpinany jednak
– kurtka O’NEILL snow outwear 8k mm waterproof – może akurat nie najpiękniejsza (dorwana w outlecie za akceptowalną cenę), ale technicznie perfect – w ruchu genialnie wentyluje i nie pozwoli zmarznąć. Wiadomo, że gorzej jak się stoi. Swoją drogą marka ma dla mnie fantastyczne wzory np. klik
– rękawiczki z klapką z Zary z działu chłopięcego, ale za to z psią łapką ❤ zrezygnowałam z „narciarskich rękawiczek” na rzecz tych właśnie, żeby mieć łatwy dostęp do psa, smyczy, telefonu, chusteczek itd.
– czapka z uszami dla lepszej ochrony i bez pompona. Pompon jest super, ale mając na uwadze fakt, że może jednak wiać, to mocno by przeszkadzał przy założonym kapturze.
Jeżeli chodzi o tekstylia to tyle. I wiecie co? Udało się 😀 To było dokładnie to, czego było mi potrzeba. A zaszalałam, bo nawet nie wzięłam nic więcej na wszelki wypadek. Polecam jednak mieć więcej oleju w głowie i wziąć coś na wszelki wypadek. Czas na sprzęt:
– latarka czołowa no name (niezaprzeczalny must have przy nocnym podejściu). Latarka wkurzała mnie niemiłosiernie, pewnie zakupiona lata temu, pasek ciągle się odpinał, a i mnie przy czapce i kapturze drażniło jeszcze coś na głowie. Zastanawiam się nad wymianą na coś innej konstrukcji np. latarka piersiowa klik
– baterie zapasowe do czołówki!
– stuptuty, chyba z allegro. Fajny patent jak śniegu po kolana. Wzięłam na wszelki wypadek, ale nie przydały się.
– raczki. Te przydały się bardzo. Szczerze mówiąc bez nich nie dałabym rady wejść, tym bardziej z psem, który waży 14kg mniej ode mnie. Jakby mnie pociągnął za zwierzyną, to byłabym zgubiona. Szlak okazał się praktycznie cały oblodzony, a w raczkach? Bajka! Dorwałam w promocji w Skalniku klik
– powerbank. Pożyczony od rodziców o pojemności (?) 2600. Ponoć wystarczy na dwa ładowania komórki. Na jedno naładowanie wystarczył na pewno.
– termos Esbit z dwoma kubeczkami klik niemal wrzątek po kilku godzinach w górach zimą.
– plecak Jack Wolfskin Velocity 12 – niby rowerowy z przegródką przednia na kask, ale i polar i stuptuty i inne bajery można tam upchać 😉 dla mnie bardzo wygodny i wart uwagi klik
Sprzęt psa
Zawsze patrzę przede wszystkim na wygodę i bezpieczeństwo psa. Ale przyznam, że nieobce mi wszelkiego rodzaju bajery i udogodnienia!
– zestaw do dogtrekkingu Ruffwear Omnijore (szelki + smycz z amortyzatorem + pas biodrowy) moje spełnione marzenie klik
– miska podróżna 2w1 (na karmę i wodę) na zameczek Alcott – moje odkrycie! klik
– psia apteczka Alcott – moje odkrycie nr 2 zupełnie przydatny gadżet klik
– przysmaki mięso dzika (żeby było bardziej dziko) Wiejska Zagroda klik
No to tyle sprzętu.
A jak było? Mrocznie, wietrznie, przerażająco, przygnębiająco i fantastycznie!
15 minut po północy już czekała na nas Ania. Właśnie wtedy, kiedy trwały największe wystrzały, my wystrzeliliśmy z klatki i z przerażonym Bohunem niemal wbiegliśmy do auta. Chwila stresu, w której myślałam, że pies mi na zawał zejdzie, by już po chwili jechać z ekipą, słuchając radia i patrząc z autostrady na wystrzeliwane na Ślęży fajerwerki (takie piękne!). Chwilę po 2 nad ranem byliśmy na miejscu, czyli pod kościołem Wang. Czekając na resztę ludu, napiliśmy się herbatki, przyszykowaliśmy sprzęt, zrobiliśmy foteczki i z przerażeniem wysłuchiwaliśmy opowieści schodzących z góry ludzi. Że masakra, że wieje, że łeb z szyją urywa i takie tam. No ale nic, no czekamy. Staramy się nie myśleć.
Dotarła reszta ekipy, jakieś 20 osób, założyliśmy raczki i ruszyliśmy! Już po kilku metrach było oczywiste, że bez nich ani rusz. Szlak był bardzo oblodzony, a do tego niemiłosiernie wiało! No strasznie wiało! Tak, że ciężko było rozmawiać. Więc maszerowaliśmy. W ciemności, z czołówkami, w śniegu, w lodzie i w wietrze. Kto był najbardziej zachwyconym i jedynym pieskiem? No kto? No Bohunek oczywiście! Jeżu kolczasty, on co 5m uwalał mi się na tym szlaku na śniegu i jedzie! Jedzie w dół, wprost pod nogi pozostałych piechurów. I jedzie, i jedzie, wiecie, jak te labradory ze śmiesznych zimowych filmików, które zjeżdżają na własnych labradorowych ciałach.
No więc Bohun jedzie, a ja myślę, że borze, co ja tu robię. Noc czarna, łeb urywa, a my co raz wyżej. Tzn pies co jakiś czas co raz niżej, bo on jedzie. No i mgła jeszcze była. Taka mgła, że właściwie to gór nie było widać, Małego Stawu nie widać. Wiec taki klimat. Dotarliśmy po 4 do Samotni. Udało nam się wejść tylko na chwilkę się ogrzać i przycupnąć, bo zamykają, bo po imprezie. I że o 9 zapraszają. Sylwester Panie! No nic, ruszyliśmy dalej. Strzecha Akademicka, Równia pod Śnieżką, foteczki, marsz, wiatr, tarzańsko, odpinająca się czołówka. To tutaj rozpoczął się mój mały wielki dramat, o którym dowiedziałam się tuż pod Domem Śląskim. Ale zanim tam doszliśmy, najpierw wiało. Tak wiało, że co raz lądowałam na barierkach ochronnych pod schroniskiem. A co na to Bohun? A no utrzymywał się jakoś z moją pomocą, choć nie raz go zwiało lekko poza…Wyobrażacie sobie coś takiego? Bo ja nie. Ktoś się przewrócił, ktoś ledwo utrzymał na nogach iiiiii rzutem na taśmę udało się wspólnymi siłami schować za rogiem Domu Śląskiego. Chcieliśmy wejść, ale wiecie, impreza, 6 rano, zapraszają od 9. Generalnie nastroje były mimo że przygoda, to jednak trochę przerażone. Bo już chyba wszyscy wtedy wiedzieliśmy, że nie damy radę zdobyć szczyt. Wiec korzystając z chwili kucnęłam, żeby napić się herbaty. Sięgnęłam sprawdzić do kieszeni, która godzina i co? Panika! Telefon zgubiłam! Pół biedy, gdyby to był mój, bo służy mi tylko do endomondo i odbierania czasem telefonów z banku. Zgubiłam służbowy telefon. Nosz masakra. Niewiele myśląc postanowiłam się wrócić i poszukać. Na szczęście miałam towarzysza. Niestety, kilkaset metrów lub kilometr dalej ani śladu różowego, tak ważnego telefonu. Bardzo, ale to bardzo zepsuł mi się humor. Do tego ledwo już wraz z Bohunem utrzymywaliśmy się w pionie, dlatego zrezygnowana wracałam do Domu Śląskiego. Okazało się, że reszta jednak została wpuszczona na tył schroniska. To tam już załatwiałam blokowanie numeru, herbatka, ogrzewanie się i nawet drzemka na ławce. Misioł odpoczywał. Miałam tak ściśnięty żołądek, że nawet nic nie wcisnęłam, w przeciwieństwie do psa, który z chęcią zjadł swój przydział dzikich przysmaków. No i przyszedł ten wschód. Gdzieś tam. Gdzieś tam, bo nic poza szarą mgłą nie było widać. Więc ani szczytu, ani wschodu, ani telefonu. Ale za to z fajną ekipą i psem przy boku 🙂 W końcu nadszedł moment powrotu. Poprosiłam towarzyszy o rozglądanie się, bo być może gdzieś tam jeszcze leży ten nieszczęśnik w śniegu. Choć byłam święcie przekonana, że go po prostu zwiało i tyle widzieli. Pamiętałam, że ostatnie zdjęcie robiłam niedaleko za Strzechą Akademicką. Toteż, kiedy schodziłam do Samotni byłam już mocno przybita. A Bohun bawił się w najlepsze. Skakał w śnieżny puch, tarzał się, biegał. A ja bardzo starałam się nie popsuć mu zabawy swoim brakiem humoru. Wtem przed Samotnią, kiedy dogoniliśmy ekipę, która szła przodem otrzymałam wspaniałe info, że jest! Że dziewczyny znalazły! Cały i zdrów, i 84% baterii 😛 Momentalnie się rozpromieniłam, odwołałam zablokowanie numeru i z duszą na ramieniu zasiadłam w schronisku racząc się jajecznicą na maśle. Ojeju. Jaka dobra! Po odpoczynku ruszyliśmy dalej. Wciąż było biało, wciąż wiało, ale jakoś tak z promykiem nadziei 😉 Teraz to już hajlajf i życie należy do mnie!
A, bo ja zapomniałam wspomnieć, że no tak, jasne, nawet najuważniejszym takie rzeczy się zdarzają i żyją, ale nie mnie. Mi nie upada telefon, nie zbijam kubków, talerzy, nie potykam się, generalnie jak psuję, to system, nie rzecz. Tym bardziej nie moją rzecz. Nie cierpię pożyczać rzeczy. A tym bardziej zniszczyć, czy zgubić. Stąd ta panika. Ale to już za mną! Tak, przeżyłam. A najlepsze w tym wszystkim było to, że w drodze powrotnej moje słoneczko kudłate, nieco śmierdzące wiatrem leżało mi troszkę, odrobinkę na kolanach! No tak słodko! Tak w ogóle, to okazało się, że wiało nam do 140km/h. Także ten.
Morał z tej historii taki: dobrze się zaopatrz, sprawdź warunki, nie trzymaj telefonu w kieszeni (przysięgam – pilnowałam żeby była zamknięta!), endomondo włączaj na ważniejszym telefonie, a przede wszystkim nie daj sobie i psu zepsuć humoru.
Generalnie to wyjazd uważam za bardzo udany, a tak naprawdę nie chodzi o przygodę, o kolejne wejście, tylko o to, że przełamałam się. Nie cierpię i nie znam samotnych wyjazdów. Zawsze był ktoś. Teraz jestem ja i pies. I wiecie co? Było trudniej, było mniej wygodnie, było mniej raźniej, ale też było fajnie! I do przodu! No a Bohuna zadowolenie – bezcenne!
O. Ja. Cie. Szalona Ty!
Z jednej strony dziko Ci zazdroszczę takiej przygody, a z drugiej nie wiem, czy sama bym się na coś takiego odważyła. Raz byłam w górach zimą, nocą i radziłam sobie raczej niezbyt wybitnie, żeby nie powiedzieć, że kiepsko. Ale, kurczę, z fajną ekipą to mogłaby być wspaniała przygoda.
Podziwiam. Serio, serio. Sama wizja wdrapywania się w noc sylwestrową pod górę jest ciut przerażająca, a jak do tego dochodzi, że z grupą obcych ludzi to chyba nie odważyłabym się. Ale mimo wszystko każdy krok w niezależność bardzo cieszy i motywuje. No i masz Bohuna ❤
Ale ekstra przygoda! 😀 Nie wpadłabym na to, by w noc sylwestrową wdrapywać się na szczyt jakiejś góry. Ale może warto zacząć nieszablonowo. 😉
Czytałam gdzieś o takim wydarzeniu, nie wiem czy tym samym i powiem Ci, że zamarzyło mi się spędzić tak sylwestra w przyszłym roku 🙂
Wszystko super tylko wypadałoby poprawić kardynalny błąd ortograficzny BÓG, BOŻE, BOŻE JEDYNY (piszemy jednak przez „ż” nigdy „rz”). Poza tym tekst fajnie się czyta… pozdrawiam
Świetne! Bardzo mądre słowa o tym, by nie stracić dobrego humoru. Dotyczy zarówno człowieka, jak i psiaka! 🙂 Z pewnością smakołyki dla psów https://stacjazwierzak.pl pomogą w kieszeni 🙂